Byłem przekonany, że umawiając się na wizytę w warszawskiej bazie Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, pogadam z pilotem o śmigłowcu, z lekarzem o jego wyposażeniu, o tym, że służba jest ciężka, ale satysfakcjonująca, i że po kilku godzinach będę siedział z powrotem w redakcji.
Nie spodziewałem się, że spotkam profesjonalistów oddanych swojej pracy, i że dwukrotnie będę leciał śmigłowcem transportującym pacjenta, którego od śmierci dzieli zaledwie kilka godzin.
- Bywają dni, że wylatujemy tak często, że czasu wystarczy tylko na zatankowanie śmigłowca i uzupełnienie leków – mówi mi Piotr Pniewski, dowódca śmigłowca ratunkowego eurocopter EC 135. – Są też takie, gdy przez cały dzień nic się nie dzieje, a wezwanie dostajemy 5 minut przed końcem dyżuru. Wtedy też lecimy.
Zanim trafił do warszawskiego Oddziału LPR-u Piotr latał w Filii w Gliwicach. Tam trafiło mu się wezwanie, które zapamięta do końca życia. Na autostradzie pod Wrocławiem doszło do karambolu. Kilka osób zginęło na miejscu, kilkanaście zostało rannych. Na miejsce wezwano w sumie trzy śmigłowce ratunkowe. Piotr opowiada mi, że do widoku zwłok w wypadkach samochodowych można się, niestety, przyzwyczaić. Jednak to, co zobaczył pod Wrocławiem wryło mu się w pamięć.
Ofiary porozrzucane na dystansie kilkuset metrów, oderwane kończyny i głowy. Jednak nawet w takiej sytuacji załoga HEMS (ang. Helicopter Emergency Medical Service, czyli Śmigłowcowej Służby Ratownictwa Medycznego) musi zachowywać się w 100 proc. profesjonalnie. Nikt nie płaci im za to, aby się na miejscu rozklejali.
Czytaj więcej: tech.wp.pl