Ludzie postrzegają ich jako noszowych albo sanitariuszy. Mało kto jednak wie, że to w pełni wykwalifikowany personel medyczny niosący pomoc potrzebującym. Ratownicy medyczni. Perfekcyjnie wyszkoleni, po specjalistycznych studiach. Potrafią przeprowadzić kilkadziesiąt procedur ratujących życie. Przywrócić czynność serca, a nawet odebrać poród. Los pacjentów zależy od ich wiedzy i umiejętności.
Muszą być sprawni fizycznie, odpowiedzialni i odważni. Muszą szybko i zdecydowanie podejmować decyzje. Nie tak dawno obchodzili dziesiąte urodziny. We wrześniu 2006 roku ujrzała światło dzienne ustawa o państwowym ratownictwie medycznym.
Ratownictwo to misja
Zespoły ratownictwa medycznego tworzą karetki specjalistyczne i podstawowe. W Gliwicach są obie. W podstawowej pomocy muszą udzielać minimum 2 osoby uprawnione do wykonywania medycznych czynności ratunkowych. W tym zespole nie ma lekarza. Natomiast w karetce specjalistycznej pomocy muszą udzielać minimum 3 osoby, z których dwie są ratownikami medycznymi lub pielęgniarzami, a jedna – lekarzem. Zdecydowanie częściej wyjeżdżają karetki podstawowe.
Ratownicy pełnią 12-godzinne dyżury (w godz. 7.00 – 19.00, 19.00 – 7.00). W tygodniu pracują 36 godzin, co oznacza, że mają trzy dyżury w ciągu pięciu dni. Nie zarabiają kroci, bo ich wypłata waha się od 2 do 3 tysięcy złotych. Ale pasja i chęć niesienia pomocy jest, ich zdaniem, niemierzalna pieniądzem. Na szali każdego dnia jest przecież czyjeś zdrowie lub życie.
Grzegorz Fimiarz (30 l.) to od 9 lat ratownik medyczny. Od zawsze chciał nieść pomoc innym i pracować w pogotowiu ratunkowym. Po maturze zdawał na fizjoterapię, nie udało się, wylądował w dwuletniej szkole. Z dyplomem ratownika rozpoczął pracę w pogotowiu. Był rok 2007. W międzyczasie skończył też specjalistyczne studia w kierunku ratownictwa.
Rafał Kucza (34 l.), w pogotowiu od 2003 roku, wykwalifikowany pielęgniarz. Ratownikiem został za namową znajomych. Skończył policealne studium ratownictwa medycznego, a potem studia pielęgniarskie. – Zawsze podobała mi się ta praca – dowodzi.
Wojciech Okręglak (35 l.), ratownik od lat jedenastu. Już w wojsku uznał, że fajnie jest udzielać ludziom pomocy i zaczął studia z zakresu ratownictwa. Został i nie żałuje. – Ratownictwo to misja – deklaruje.
Tomasz Wiącek (38 l.) w pogotowiu od lat ośmiu, ratownik od trzech, wcześniej kierowca karetki. – Szukałem swojego miejsca w życiu. W końcu znalazłem. Lubię to, co robię – przekonuje.
Blaski i cienie
Z całą czwórką spotkałem się w nowoczesnej siedzibie pogotowia przy ulicy Konarskiego. Miałem szczęście, w trakcie naszej rozmowy nie było żadnego wezwania do wyjazdu. Rzadkość. W czasie 12-godzinnych dyżurów wyruszają do pacjentów zwykle 7 – 10 razy, ale niekiedy zdarza się nawet dwadzieścia kilka wyjazdów. Teren działania posiadają wyjątkowo rozległy: Gliwice wraz z powiatem, Bytom, Zabrze i Tarnowskie Góry.
Mało mają wolnego czasu. Teoretycznie pomiędzy wezwaniami mogą pooglądać telewizję, poczytać gazety lub książki, porozmawiać z kolegami, przygotować sobie coś do zjedzenia. Teoretycznie...
Ich utrapieniem jest papierkowa robota, wprowadzanie dokumentacji medycznej do systemu. Wizyt jest tak dużo, że nierzadko narastają zaległości. Zostają więc po godzinach. Papierologia to jedno. Muszą dbać też o sprzęt, o karetki. – Dzisiaj mamy na przykład cykliczne mycie ambulansu połączone z dezynfekcją. Ze dwie godziny ciężkiej fizycznej roboty – mówi Wiącek.
Sami też się szkolą. Wymogiem w ich pracy jest bowiem, jak to się modnie mówi, rozwój osobisty. – Ustawa nakłada obowiązek szkolenia ratowników, ale nie wskazuje, kto ma za nie płacić. Płacimy więc z własnej kieszeni. W ciągu pięciu lat po zakończeniu nauki zawodu ratownika trzeba zdobyć 200 punktów edukacyjnych za specjalistyczne szkolenia – wylicza Okręglak. – Już teraz wie pan, dlaczego twierdzę, że nasza praca to misja.
Czytaj więcej: nowiny.gliwice.pl
Komentarze