Gdy na poznańskich ulicach umierał człowiek, policjanci godzinami szukali lekarza, który wystawiłby kartę zgonu. Po naszej publikacji miasto znalazło pieniądze na opłacenie koronerów
Pod koniec maja poznańska policja dostała zgłoszenie o nieprzytomnym mężczyźnie, który leży na chodniku przy ul. Mogileńskiej. Patrol stwierdził, że mężczyzna nie żyje. I tu pojawił się problem - żeby pracownicy zakładu pogrzebowego mogli zabrać ciało, wcześniej zgon musi potwierdzić lekarz.
Pogotowie ratunkowe odmówiło jednak przyjazdu, tłumacząc, że zajmuje się ratowaniem ludzi, a nie stwierdzaniem zgonów. Przyjechać nie chcieli także lekarze z okolicznych przychodni. Tłumaczyli, że stwierdzanie zgonów osób zmarłych na ulicy nie jest ich obowiązkiem, a w przychodni czekają na przyjęcie pacjenci.
Czekali przy zwłokach nawet osiem godzin
Wszystko przez stare przepisy z 1961 r. Według nich wystawienie aktu zgonu jest obowiązkiem lekarza, który leczył zmarłego w ostatnich 30 dniach jego życia.
Jeśli ktoś umierał na ulicy, ale przed śmiercią pomocy udzielali mu lekarze pogotowia, problemu nie było - to oni wystawiali kartę zgonu. Gorzej, jeśli człowiek był już znajdowany martwy. Wtedy kłopoty spadały na policję.
W przypadku historii z ul. Mogileńskiej problem rozwiązano po dwóch godzinach - przyjechał prokurator z lekarzem z zakładu medycyny sądowej. Ale zdarzało się, że policjanci czekali przy zwłokach nawet osiem godzin. W sumie co miesiąc zdarzało się ok. 20 takich przypadków.
- Ta sytuacja jest chora i od ponad roku jest coraz gorzej - mówił nam w maju Andrzej Borowiak, rzecznik wielkopolskiej policji.
Są pieniądze na koronerów
Gdy zajęliśmy się tą sprawą, przedstawiciele policji, pogotowia ratunkowego i miasta przyznawali, że rozwiązanie trzeba znaleźć jak najszybciej.
Udało się to w połowie sierpnia. Miasto, jak się dowiedzieliśmy, podpisało z wojewódzką stacją pogotowia ratunkowego umowę na świadczenie "usług koronerskich".
Cały tekst: poznan.wyborcza.pl